Jedna minuta przed ważnym wydarzeniem. Jedna minuta – gdy zastyga dla nas cały świat i wchodzimy w bezpośredni kontakt z tym, co się zaraz wydarzy. Koncentrujemy całość naszej uwagi, zbieramy siły, wyostrzamy zmysły w napięciu. Czasem ta jedna minuta przychodzi do nas długo wyczekiwana, przygotowujemy się do niej nie raz całe życie – czasem spada na nas niespodziewanie jak wyrok lub szansa. Jednak zawsze jest to minuta najważniejsza, konieczna i rozstrzygająca. Jest to minuta, której często się nie widzi, bo przecież to wydarzenie, do którego ona prowadzi, stoi teraz w centrum naszego świata i to o nie tu chodzi, od niego wszystko zależy. A jednak, w tej jednej minucie tyle się wydarza. Czasem nawet wydarza się wszystko.
Każdy z nas na pewno może łatwo przywołać w pamięci taką jedną minutę lub kilka takich minut w swoim życiu. Może to być minuta przed rozpoczęciem ważnego egzaminu: gdy arkusze już leżą na stole i za moment odwrócę kartkę, by zweryfikować informacje, które jeszcze szybko przeczesuję w myślach. Może to być minuta przed pierwszym wyznaniem miłości: gdy jeszcze waham się, czy to aby na pewno ten moment, czy to aby na pewno ta osoba, jak ubrać to w słowa, jaką przyjąć pozycję. Może to być minuta przed spotkaniem z dawno niewidzianym przyjacielem: pełna obaw, czy on czasem się jakoś nie zmienił, czy to, co nas wcześniej łączyło nadal jest żywe i wspólne. Może to być minuta przed ślubem: kiedy przed podaniem dłoni zastanawiam się, czy jego/jej dłoń będzie drżeć tak samo jak moja, jak zabrzmi mój głos, czy nie pomylę słów.
Takie minuty są nie bez znaczenia – często mają one znaczenie największe. Skupiają one w sobie wszystko, z czym wchodzę w ważny moment. Łączą w sobie to, co było z tym, co za moment się stanie. Niczym most nad przeszłością i przyszłością, możliwością i faktycznością, ziemią i niebem.
Taką właśnie jedną minutą przed ważnym wydarzeniem jest Wigilia Paschalna. Choć paradoksalnie w praktyce jest to jedna z najdłuższych liturgii Kościoła, to jednak jej charakter jest właśnie taki – jedna minuta. W ciągu tej jednej chwili wspominamy wszystko. Cała historia ocalenia i poszukiwania człowieka przez Boga prowadzi do punktu, w którym zbiera On wszystkie dotychczas poplątane, martwe, grzeszne, beznadziejne historie, sam przyjmuje jako swoje własne i przywraca do życia.
***
Myśl proroka Ezechiela bardzo dobrze streszcza dynamikę tej historii: „Zamieszkacie w kraju, który dałem waszym przodkom. Będziecie moim ludem, a Ja będę waszym Bogiem” (Ez 36,28). Ta jedna minuta, którą jest Wigilia Paschalna, skupia w sobie cały zapis relacji między Bogiem i człowiekiem. Zbiera wszystkie najważniejsze punkty tego, co było – kraj danym przodkom – i zostawia je w zawieszeniu tuż przed punktem kulminacyjnym, który zaraz nastąpi, w którym zamieszkamy. Historia ta rozpina się na osi mój-wasz i opowiada o tym, jak Bóg czyni człowieka swoim własnym oraz o tym, jak człowiek dostrzega, że nie ma nic bardziej osobistego niż jego Bóg. „Będziecie moim ludem, a Ja będę waszym Bogiem”. Ta opowieść, jak historia każdej relacji i wzajemnego stawania się, rozwija się w czasie i dojrzewa – dlatego minuta przed ważnym wydarzeniem jest jednocześnie minutą dumy i wstydu, rozpaczy i radości, nadziei i frustracji, żalu i przebaczenia.
W pierwszym momencie tej minuty Bóg stwarza świat. Bez wątpienia jego dzieło należy do niego, we wszystkim jest jego pomysł na to, co i jak ma funkcjonować, we wszystkim odciska się jego pasja twórcza. Jednak, jeśli idzie o człowieka, to jeszcze nie wszystko. Jest on nie tylko dziełem Boga – człowiek ma jeszcze coś, co jest Boże. Historia należenia do Boga zaczyna się od podarowania mu Boskiego wyglądu – jesteśmy do Niego podobni. Jesteśmy jego ludem, bo pochodzimy od Niego i mamy jego rysy. Bóg od początku świata zbliża się do nas i daje nam to, co w sobie kocha i czym się raduje. Mój lud – czyli lud podobny do Mnie. Mój Bóg – Ten, którego obraz wpisany jest we mnie.
Kolejny moment, ofiara Abrahama. Pojawia się tragiczna szczelina między moim Bogiem a innymi najbardziej moimi rzeczami. „Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: Ojcze mój! A ten rzekł: Oto jestem, mój synu” (Rdz 22,7). To pęknięcie ma wymiar ofiary, żądania, które trudno jest zrozumieć, ale także ratunku, który przychodzi równie niespodziewanie. Jest to moment, w którym z bólem odłączam coś z siebie i oddaję Bogu. A może to być tylko coś, co jest najbardziej moje, gdyż inaczej nawet nie zauważylibyśmy straty. Czasem jest to jedyne dobro, jedyna nadzieja, jaką mam, najbardziej centralna część mnie, a nawet – cały ja. Czy Bóg bezdusznie wymaga od nas tej ofiary? Na pewno jednak nie wymaga tego inaczej niż w połączeniu z wizją ostatecznego dobrego rozwiązania. W istocie jest to moment, którego Bóg nie może znieść, który sam zna aż za dobrze. Ocala On moją ofiarę, bo rozpoznaje w niej jedyne dobro i jedyną miłość, jaką On sam posiada – swego Syna. Bóg staje się moim Bogiem, bo zaczyna łączyć nas to, że razem jesteśmy gotowi stracić to, co jedyne oraz odzyskać to, co najcenniejsze.
Jest też moment, kiedy znajdujemy się w beznadziejnym położeniu: między wzburzonym morzem, a nienawiścią nieprzyjaciół. Bezsilni, zdziesiątkowani, spanikowani. Bóg nie zostawia swoich ludzi, staje ramię w ramię wobec niezrozumiałych mocy. Mój Bóg przychodzi w najciemniejszej godzinie, by zawalczyć do krwi o swój lud – moje życie. Nie da się jednak tak spokojnie wejść w morze, gdy wszystko wiruje, piętrzą się problemy, brakuje czasu, upadają marzenia, plany, wizje. Jednak tymczasem to tam na dnie morza jest sucha ścieżka, która pomiędzy murem wód chaosu wiedzie do obiecanego lądu. „Pan jest moją mocą i źródłem męstwa… On Bogiem moim” (Wj 15,2).
Gdy Izrael zostaje podbity, a lud jest uprowadzony do obcego kraju, pomiędzy obcych ludzi, z dala od tego, co było mu obiecane, pojawia następny moment rozczarowania: „Jesteśmy ludem Pana, dlaczego spotkał nas ten los”. Czasem odpowiedzią jest jakieś zło, w które w jakiś sposób się zaangażowaliśmy. A czasem przeciwnie, naprawdę się staraliśmy – i nagle koniec. Zamiast nagrody kara. Gdzie jest teraz „mój Bóg”? Nasze ludzkie doświadczenie pokazuje nam jednak, że obca kraina wcale nie musi znajdować się za fizycznymi granicami naszego świata. Wyobcowanie może przebiegać przez sam środek serca – poczucie, że jestem z dala od innych oraz od samego siebie wydarza się często w samym środku zajmujących i niebanalnych spraw, gdy otaczają nas bliscy i kochający ludzie. Taka obcość stawia pytania o to, kim tak naprawdę jestem i co tak naprawdę posiadam. I na takim właśnie wygnaniu Bóg staje się moim Bogiem na zupełnie innych warunkach. Izrael wśród obcych odkrywa to, o czym pisze Izajasz: „małżonkiem twoim jest twój Stworzyciel” (Iz 54,5), którego „miłość nie odstąpi od ciebie” (Iz 54,10). Moje przebywanie w innym kraju mojego życia pokazuje mi, że tak naprawdę nie tylko nie mogę mieć nic innego oprócz mojego Boga, ale że tak naprawdę to on jest najważniejszy i najbliższy niezależnie od tego jak dużo mam i jak wiele chcę.
Ostatni moment, ostatni krok – Bóg we własnym imieniu sam włącza się w bieg historii i czyni swoim już nie tylko jakąś zbieraninę ludzi, ale konkretne ciało i konkretną krew – konkretne człowieczeństwo Jezusa. Staje się jednym z nas na dobre i na złe, na życie i na śmierć. Grzegorz z Nazjanzu zauważy, że „to, co nie zostało przyjęte, nie mogło zostać zbawione” (Epistula 101). Podobnie powie papież Leon: „Nie moglibyśmy bowiem pokonać sprawcy grzechu i śmierci, gdyby – Ten, którego ani grzech nie mógł splamić, ani śmierć nie mogła zatrzymać – nie przyjął naszej natury i nie uczynił jej swoją” (Tomus ad Flavianum). A takie zbawienie dotyczy tylko tego, co jest warte ocalenia, choć teraz znajduje się w kiepskim położeniu – i w tym położeniu zostaje przyjęte przez Boga. Takich rzeczy jest mnóstwo: Bóg uczynił swoim moją zdolność pragnienia – czyli to, co czasem zwodzi mnie od dobra, co mówi mi „masz za mało”, „więcej, więcej”. Miał on jako własny umysł taki jak mój – czyli umysł, który czasem karmi mnie kłamstwem, zwodzi na manowce, racjonalizuje. Miał jako najbardziej własne ciało – kawał mięsa, który czasem boli, śmierdzi, zawodzi, ma wypadek, kaszle. „To co nie zostało przyjęte, nie zostało zbawione”. To, co ma zostać przyjęte, musi należeć do Boga jako jego własne, cenne, warte poświęcenia.
***
Jedna minuta przed ważnym wydarzeniem – ostatnie sekundy. W nich najbardziej uwyraźnia się granica tego, gdzie Bóg staje się moim Bogiem i gdzie lud, człowiek, staje się jego ludem. Granica ta przebiega nad godziną śmierci – i nawet tutaj zostaje przekroczona. To, co Bóg-Syn przyjął jako swoje, jego dusza i jego ciało, po śmierci na krzyżu oddzieliły się od siebie. Życie, które Bóg uczynił swoim, odeszło, pozostało martwe ciało należące do Boga. Gdzie był wówczas Bóg, który tak ściśle zjednoczył się z człowiekiem, że wraz z nim jako swoją uczynił również jego śmierć? Gdzie się podział w momencie tego tragicznego oddzielenia. Teologia w zadziwiający sposób odpowie, że pomimo śmierci, Syn Boży pozostawał nieustannie zjednoczony z oddzieloną duszą Jezusa, pomimo śmierci, Syn Boży pozostawał nieustannie z jego porzuconym ciałem. Syn Boży nigdzie się nie rozpłynął, nigdzie się nie odsunął w oczekiwaniu na zmartwychwstanie, ale nieustannie przebywał wraz ze swoją ludzką duszą – Syn Boży nieustannie był w grobie ze swoim martwym ciałem. Śmierć nie doprowadziła do tego, by Bóg choćby na chwilę porzucił to, co swoje. Nie! Bóg nigdy nie porzuca tego, co przyjął jako własne, jako połączone ze sobą. Aż do najczarniejszej godzinny, kiedy wszystko wydaje się na wskroś martwe. Jest to moment skandaliczny, gdy znajdujemy się w mroku grobu, gdy patrzymy na pozbawione życia zwłoki, które nie dają żadnych znaków boskości, ani drgną. Możemy jednak pomimo tego marazmu powiedzieć „tu jest Bóg”. W tym właśnie ciele. Podobnie, gdy skierujemy się ku jego duszy, na wskroś samotnej, oddzielonej tak, jak tylko śmierć może oddzielić nas od życia – możemy powiedzieć, że jest to osamotniona dusza Boga. Bóg przyjął jako swoje i przebywa w tym, co teraz jest ruiną – a w tej chwili jeszcze do końca nie wiadomo, co się ostatecznie stanie z wszelkimi ruinami.
Jedna minuta przed ważnym wydarzeniem – jedna minuta przed zmartwychwstaniem. Minuta, na którą nikt nawet nie czeka, minuta pozbawiona nadziei; minuta w samym środku ciemności i grobu, gdzie już nic nie ma sensu. Jedna minuta, gdzie cała piękna historia nie stoi nawet pod znakiem zapytania – ale nieuchronnie zamyka się kropką.
Jedna minuta przed zmartwychwstaniem – gdy ciało Pana jeszcze jest nieruchome, gdy w grocie jeszcze jest ciemno i zimno, gdy jego życie jeszcze nie wraca z objęć śmierci, gdy Szatan jeszcze łudzi się wizją tryumfu.
Jedna minuta przed zmartwychwstaniem – gdy nagle stopniowo, jak łuna paschalnej świecy w oddali, zaczyna wschodzić słońce; gdy jak rankiem, u kresu nocy, mrok zmienia się w dzień. Moment, w którym budzi nas trudny do zidentyfikowania hałas (umysł nie jest jeszcze w stanie wszystkiego uporządkować), ale powieki nagle zaczynają przepuszczać do oka kremową barwę dnia. Pojawia się pierwszy świadomy oddech, pojawia się mrowienie w rękach i stopach.
Jedna minuta przed ważnym wydarzeniem. Minuta przed tym, gdy otwierają się oczy, gdy na dobre wraca życie. Moje życie – życie mojego Boga.